Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
Przez jaki's czas towarzyszyl mi czlowiek w podartym mundurze kolejowca, milczacy, pograzony w my'slach. Przyciskal chustke do spuchnietej, obolalej twarzy. Potem i ten gdzie's przepadl, wysiadl niepostrzezenie na kt'orym's przystanku. Zostalo po nim wyci'sniete miejsce w slomie zalegajacej podloge i czarna, zniszczona walizka, kt'ora zapomnial.
Brodzac w slomie i odpadkach, szedlem chwiejnym krokiem od wagonu do wagonu. Drzwi przedzial'ow chwialy sie w przeciagu na przestrzal otwarte. Nigdzie ani jednego pasazera. Wreszcie spotkalem konduktora w czarnym mundurze sluzby kolejowej tej linii. Owijal szyje gruba chustka, pakowal swoje manatki, latarke, ksiazke urzedowa. — Dojezdzamy, panie — rzekl, spojrzawszy na mnie calkiem bialymi oczyma. Pociag powoli stawal, bez sapania, bez stukotu, jak gdyby zycie powoli ze'n uchodzilo wraz z ostatnim tchnieniem pary. Staneli'smy. Cisza i pustka, zadnego budynku stacyjnego. Pokazal mi jeszcze, wysiadajac, kierunek, w kt'orym lezalo Sanatorium. Z waliza w reku poszedlem bialym waskim go'sci'ncem, uchodzacym niebawem w ciemny gaszcz parku. Z pewna ciekawo'scia przygladalem sie pejzazowi. Droga, kt'ora szedlem, wznosila sie i wyprowadzala na grzbiet lagodnej wynioslo'sci, z kt'orej obejmowalo sie wielki widnokrag. Dzie'n byl calkiem szary, przygaszony, bez akcent'ow. I moze pod wplywem tej aury ciezkiej i bezbarwnej ciemniala cala ta wielka misa horyzontu, na kt'orej aranzowal sie rozlegly lesisty krajobraz ulozony kulisowo z pasm i warstw zalesienia coraz dalszych i bardziej szarych, splywajacych smugami, lagodnymi spadami, to z lewej, to z prawej strony. Caly ten ciemny krajobraz pelen powagi zdawal sie ledwie dostrzegalnie plyna'c sam w sobie, przesuwa'c sie mimo siebie, jak chmurne i spietrzone niebo pelne utajonego ruchu. Plynne pasy i szlaki las'ow zdawaly sie szumie'c i rosna'c na tym szumie jak przyplyw morza wzbierajacy niedostrzegalnie ku ladowi. W'sr'od ciemnej dynamiki lesistego terenu wyniesiona biala droga wila sie jak melodia grzbietem szerokich akord'ow, naciskana naporem poteznych mas muzycznych, kt'ore ja w ko'ncu pochlanialy. Uszczknalem galazke w przydroznego drzewa. Ziele'n li'sci byla calkiem ciemna, niemal czarna. Byla to czer'n dziwnie nasycona, gleboka i dobroczynna, jak sen pelen mocy i posilno'sci. I wszystkie szaro'sci krajobrazu byly pochodnymi tej jednej barwy. Taki kolor przybiera krajobraz niekiedy u nas w chmurny zmierzch letni nasycony dlugimi deszczami. Ta sama gleboka i spokojna abnegacja, to samo zdretwienie zrezygnowane i ostateczne, nie potrzebujace juz pociechy barw.
W lesie bylo ciemno, jak w nocy. Szedlem omackiem po cichym igliwiu. Gdy drzewa sie przerzedzily, zadudnily mi pod nogami belki mostu. Na drugim jego ko'ncu, w'sr'od czerni drzew, majaczyly szare wielookienne 'sciany hotelu, reklamujacego sie jako Sanatorium. Podw'ojne szklane drzwi u wej'scia byty otwarte. Wchodzilo sie w nie wprost z mostku ujetego z obu stron w chwiejne balustrady z galezi brzozowych. W korytarzu panowal p'olmrok i solenna cisza. Zaczalem na palcach posuwa'c sie od drzwi do drzwi, czytajac w ciemno'sci umieszczone nad nimi numery. Na zakrecie natknalem sie wreszcie na pokoj'owke. Wybiegla z pokoju jakby sie wyrwala z czyich's rak natretnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumiala, co do niej m'owilem. Musialem powt'orzy'c. Krecila sie bezradnie.
Czy moja depesze otrzymali? Rozlozyla rece, jej wzrok powedrowal w bok. Czekala tylko na sposobno's'c, by m'oc skoczy'c ku drzwiom wp'olotwartym, ku kt'orym zezowala.
— Przyjechalem z daleka, zam'owilem telegraficznie pok'oj w tym domu — rzeklem z pewnym zniecierpliwieniem. — Do kogo mam sie zwr'oci'c?
Nie wiedziala. — Moze pan wejdzie do restauracji — platala sie. — Teraz wszyscy 'spia. Gdy tylko pan Dokt'or wstanie, zamelduje pana.
— 'Spia? Przeciez jest dzie'n, daleko jeszcze do nocy…
— U nas ciagle 'spia. Pan nie wie? — podniosla na mnie zaciekawione oczy. — Zreszta tu nigdy nie jest noc — dodala z kokieteria. Juz nie chciala ucieka'c, skubala w rekach koronke fartuszka, krecac sie.
Zostawilem ja. Wszedlem do ciemnej na wp'ol restauracji. Staly tu stoliki, wielki bufet zajmowal szeroko's'c calej 'sciany. Po dlugim czasie uczulem znowu pewien apetyt. Cieszyl mnie widok ciast i tort'ow, kt'orymi obficie byly zastawione plyty bufetu.
Polozylem walizke na jednym ze stolik'ow. Wszystkie byly puste. Klasnalem w rece. Zadnej odpowiedzi. Zajrzalem do sasiedniej sali, wiekszej i ja'sniejszej. Sala ta otwarta byla szerokim oknem czy loggia na znany mi juz pejzaz, kt'ory w obramieniu framugi stal ze swoim glebokim smutkiem i rezygnacja, jak zalobne memento. Na obrusach stolik'ow wida'c bylo resztki niedawnego posilku, odkorkowane butelki, na wp'ol opr'oznione kieliszki. Gdzieniegdzie lezaly nawet jeszcze napiwki nie podjete przez sluzbe. Wr'ocilem do bufetu, przygladajac sie ciastom i pasztetom. Mialy wyglad nader smakowity. Zastanawialem sie, czy wypada samemu sie obsluzy'c. Uczulem naplyw niezwyklego lakomstwa. Zwlaszcza pewien gatunek kruchego ciasta z marmolada jableczna napedzal mi do ust oskome. Juz chcialem podwazy'c jedno z tych ciast srebrna lopatka, gdy uczulem za soba czyja's obecno's'c. Pokoj'owka weszla na cichych pantoflach i dotykala mi plec'ow palcami. — Pan Dokt'or prosi pana — rzekla, ogladajac swoje paznokcie.
Szla przede mna — i pewna magnetyzmu, jaki wywieralo granie jej bioder, nieodwracala sie wcale. Bawila sie nasilaniem tego magnetyzmu, regulujac odleglo's'c naszych cial, podczas gdy mijali'smy dziesiatki drzwi opatrzonych numerami. Korytarz 'sciemnial sie coraz bardziej. W zupelnej juz ciemno'sci oparla sie przelotnie o mnie. — Tu sa drzwi Doktora — szepnela — prosze wej's'c.
Dokt'or Gotard przyjal mnie stojac na 'srodku pokoju. Byl to mezczyzna malego wzrostu, szeroki w barkach, z czarnym zarostem.
Dostali'smy pa'nska depesze jeszcze wczoraj — rzekl. — Wyslali'smy kocz zakladowy na stacje, ale przyjechal pan innym pociagiem. Niestety polaczenie kolejowe jest nie najlepsze. Jakze sie pan czuje?
— Czy ojciec zyje? — zapytalem, zatapiajac wzrok niespokojny w jego u'smiechnietej twarzy.
— Zyje, naturalnie — rzekl, wytrzymujac spokojnie moje zarliwe spojrzenie. — Oczywi'scie w granicach uwarunkowanych sytuacja — dodal przymruzajac oczy. — Wie pan r'ownie dobrze jak ja, ze z punktu widzenia wlasnego domu, z perspektywy pa'nskiej ojczyzny — ojciec umarl. To sie nie da calkiem odrobi'c. Ta 'smier'c rzuca pewien cie'n na jego tutejsza egzystencje.
— Ale ojciec sam nie wie, nie domy'sla sie? — zapytalem szeptem. Potrzasnal glowa z glebokim przekonaniem. — Niech pan bedzie spokojny — rzekl przyciszonym glosem — nasi pacjenci nie domy'slaja sie, nie moga sie domy'sli'c…
— Caly trik polega na tym — dodal, got'ow mechanizm jego zademonstrowa'c na palcach, juz ku temu przygotowanych — ze cofneli'smy czas. Sp'o'zniamy sie tu z czasem o pewien interwal, kt'orego wielko'sci niepodobna okre'sli'c. Rzecz sprowadza sie do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze 'smier'c ojca nie doszla do skutku, ta 'smier'c, kt'ora go w pa'nskiej ojczy'znie juz dosiegla.
— W takim razie — rzeklem — ojciec jest umierajacy lub bliski 'smierci…
— Nie rozumie mnie pan — odrzekl tonem poblazliwego zniecierpliwienia. — Reaktywujemy tu przeszly czas z jego wszystkimi mozliwo'sciami, a zatem i z mozliwo'scia wyzdrowienia.
Patrzyl na mnie z u'smiechem, trzymajac sie za brode.
— Ale teraz zechce pan pewnie zobaczy'c sie z ojcem. Stosownie do pa'nskiego zalecenia, zarezerwowali'smy dla pana drugie l'ozko w pokoju ojca. Zaprowadze pana.
Gdy'smy wyszli na ciemny korytarz, Dokt'or Gotard juz m'owil szeptem. Zauwazylem, ze ma na nogach filcowe pantofle jak pokoj'owka.
— Dajemy naszym pacjentom dlugo sie wysypia'c, oszczedzamy ich energie zyciowa. Zreszta i tak nie maja tu nic lepszego do roboty.
Pod kt'orymi's tam drzwiami zatrzymal sie. Przylozyl palec do ust.
— Niech pan wejdzie cicho — ojciec 'spi. Niech sie pan takze polozy. To najlepsze, co moze pan w tej chwili uczyni'c. Do widzenia.
— Do widzenia — szepnalem, czujac bicie serca podchodzace mi do gardla. Nacisnalem klamke, drzwi poddaly sie same, uchylily, jak usta otwierajace sie bezbronnie we 'snie. Wszedlem do 'srodka. Pok'oj byt prawie pusty, szary i nagi. Na zwyklym drewnianym l'ozku pod malym okienkiem lezal m'oj ojciec w obfitej po'scieli i spal. Gleboki jego oddech wyladowywal cale poklady chrapania z glebi snu. Caly pok'oj zdawal sie by'c juz wylozony tym chrapaniem od podlogi do sufitu, a wciaz jeszcze przybywaly nowe pozycje. Pelen wzruszenia patrzylem na wychudzona, zmizerowana twarz ojca pochlonieta teraz calkiem przez te prace chrapania, twarz, kt'ora w dalekim transie — porzuciwszy swa ziemska powloke — spowiadala sie gdzie's na odleglym brzegu ze swej egzystencji uroczystym wyliczaniem swych minut.
Nie zdaja sie tu zbytnio troszczy'c o pacjent'ow — my'slalem sobie. — Tak chory czlowiek wydany na pastwe przeciag'ow! I nikt chyba tu nie sprzata. Gruba warstwa kurzu zalegala podloge, pokrywala szafke nocna z lekarstwami i ze szklanka wystyglej kawy. Na bufecie leza stosy ciastek, a pacjentom daja czysta czarna kawe zamiast czego's posilnego! Ale wobec dobrodziejstw cofnietego czasu jest to naturalnie drobnostka.
Rozebralem sie powoli i wsunalem sie do l'ozka ojca. Nie obudzil sie. Chrapanie jego tylko, widocznie za wysoko juz spietrzone, zeszlo o oktawe nizej, rezygnujac z g'ornolotno'sci swej deklamacji. Stalo sie niejako prywatnym chrapaniem, na wlasny uzytek. Obcisnalem dookola ojca pierzyne, chroniac go, ile mozno'sci, od wiejacego z okna przeciagu. Wkr'otce zasnalem obok niego.
Gdy sie obudzilem, byl zmrok w pokoju. Ojciec siedzial juz ubrany przy stole i pil herbate, maczajac w niej sucharki z lukrem. Mial na sobie nowe jeszcze, czarne ubranie z angielskiego sukna, kt'ore sprawil sobie ostatniego lata. Krawat jego byl troche niedbale zawiazany.
Widzac, ze nie 'spie, rzekl z milym u'smiechem w swojej przybladlej od choroby twarzy: — Ucieszylem sie serdecznie, ze's przyjechal, J'ozefie. Co za niespodzianka! Czuje sie tu tak samotny. Nie mozna sie co prawda w mojej sytuacji uskarza'c, przeszedlem juz gorsze rzeczy i gdyby chcie'c wyciagna'c facit ze wszystkich pozycyj… Ale mniejsza o to. Wyobra'z sobie, podano mi tu zaraz pierwszego dnia wspanialy filet de boeuf z grzybkami. Byla to piekielna sztuka miesa, J'ozefie. Ostrzegam cie najusilniej — gdyby ci kiedykolwiek miano poda'c filet de boeuf… Jeszcze czuje ogie'n w brzuchu. I diarea za diarea… Nie moglem sobie calkiem da'c rady. Ale musze ci oznajmi'c nowine — ciagnal dalej. — Nie 'smiej sie, wynajalem tu lokal na sklep. Tak jest. I gratuluje sobie tego pomyslu. Nudzilem sie, wiesz, serdecznie. Nie masz wyobrazenia, co za nudy tu panuja. A tak, mam przynajmniej przyjemne zajecie. Nie wyobrazaj sobie zn'ow zadnych wspanialo'sci. Skadze znowu. Daleko skromniejszy lokal niz nasz dawny magazyn. Po prostu buda w por'ownaniu z tamtym. U nas w mie'scie wstydzilbym sie takiego straganu, ale tutaj, gdzie'smy tyle musieli popu'sci'c z naszych pretensyj — nieprawdaz, J'ozefie?… — Za'smial sie bole'snie. — I tak sie jako's zyje. — Zrobilo mi sie przykro. Wstydzilem sie zmieszania ojca, kt'ory spostrzegl, ze uzyl niewla'sciwego wyrazu.