Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою
Шрифт:
— Widze, ze's 'spiacy — rzekl po chwili. — Prze'spij sie jeszcze troche, a potem odwiedzisz mnie w sklepie — nieprawdaz? Wla'snie tam 'spiesze, zeby zobaczy'c jak interesy ida. Nie masz pojecia jak trudno bylo o kredyt, z jakim niedowierzaniem odnosza sie tu do starych kupc'ow, do kupc'ow z powazna przeszlo'scia… Przypominasz sobie lokal optyka na rynku? Ot'oz zaraz obok jest nasz sklep. Szyldu jeszcze nie ma, ale i tak trafisz. Trudno sie omyli'c.
— Czy ojciec wychodzi bez palta? — zapytalem z niepokojem.
— Zapomniano mi je zapakowa'c — wyobra'z sobie — nie znalazlem go w kufrze, ale zupelnie mi go nie brak. Ten lagodny klimat, ta slodka aura!..
— Niech ojciec we'zmie moje palto — nalegalem — prosze koniecznie wzia'c. — Ale ojciec juz wkladal kapelusz. Kiwnal mi reka i wysunal sie z pokoju.
Nie, nie bylem juz 'spiacy. Czulem sie wypoczety… i glodny. Z przyjemno'scia przypomnialem sobie bufet zastawiony ciastkami. Ubieralem sie, my'slac, jak sobie dogodze па rozmaitych rodzajach tych przysmak'ow. Pierwsze'nstwo zamierzalem da'c kruchemu ciastu z jablkami, nie zapominajac o 'swietnym biszkopcie nadziewanym lupka pomara'nczowa, kt'ory tam widzialem. Stanalem przed lustrem, aby zawiaza'c krawat, ale powierzchnia jego, jak zwierciadlo sferyczne, zataila gdzie's w glebi m'oj obraz, wirujac metna tonia. Nadaremnie regulowalem oddalenie, podchodzac, cofajac sie — ze srebrnej plynnej mgly nie chcialo wyloni'c sie zadne odbicie. Musze kaza'c da'c inne lustro — pomy'slalem sobie i wyszedlem z pokoju.
Na korytarzu bylo calkiem ciemno. Wrazenie solennej ciszy potegowala jeszcze nikla lampa gazowa, plonaca niebieskawym plomykiem na zakrecie. W tym labiryncie drzwi, framug i zakamark'ow trudno mi bylo przypomnie'c sobie wej'scie do restauracji. Wyjde na miasto — pomy'slalem z naglym postanowieniem. — Zjem gdzie's na mie'scie. Znajde tam chyba jaka's dobra cukiernie.
Owialo mnie za brama ciezkie, wilgotne i slodkie powietrze tego szczeg'olnego klimatu. Chroniczna szaro's'c aury zeszla jeszcze o kilka odcieni glebiej. Byl to jakby dzie'n widziany przez kir zalobny.
Nie moglem nasyci'c oczu aksamitna, soczysta czarno'scia najciemniejszych partyj, gama zgaszonych szaro'sci, pluszowych popiol'ow, przebiegajaca pasazami stlumionych ton'ow, zlamanych dlawikiem klawiszy — ten nokturn pejzazu. Obfite i faldziste powietrze oblopotalo mi twarz miekka plachta. Mialo w sobie mdla slodycz odstalej deszcz'owki.
Znowu ten powracajacy sam w siebie szum czarnych las'ow, gluche akordy, wzburzajace przestworza juz poza skala slyszalno'sci! Bylem na tylnym dziedzi'ncu Sanatorium. Obejrzalem sie na wysokie mury tej oficyny gl'ownego budynku zalamanego w podkowe. Wszystkie okna zamkniete byly na czarne okiennice. Sanatorium spalo gleboko. Minalem brame w zelaznych sztachetach. Obok niej stala buda psa — niezwyklych rozmiar'ow — opuszczona. Zn'ow wchlonal mnie i przytulil czarny las, w kt'orego ciemno'sciach szedlem omackiem, jakby z zamknietymi oczyma, na cichym igliwiu. Gdy sie troche rozwidnilo, zarysowaly sie miedzy drzewami kontury dom'ow. Jeszcze kilka krok'ow i bylem na obszernym placu miejskim.
Dziwne, mylace podobie'nstwo do rynku naszego miasta rodzinnego! Jak podobne sa w samej rzeczy wszystkie rynki na 'swiecie! Niemal te same domy i sklepy!
Chodniki byty prawie puste. Zalobny i p'o'zny p'olbrzask nieokre'slonej pory pr'oszyl z nieba o niezdefiniowanej szaro'sci. Czytalem z latwo'scia wszystkie afisze i szyldy, a jednak nie bylem zdziwiony, gdyby mi powiedziano, ze to noc gleboka! Tylko niekt'ore sklepy byly otwarte. Inne mialy na wp'ol zasuniete zaluzje, zamykano je po'spiesznie. Tegie i bujne powietrze, powietrze upojne i bogate pochlanialo miejscami cze's'c widoku, zmywalo jak mokra gabka pare dom'ow, latarnie, kawalek szyldu. Chwilami trudno byto unie's'c powieki, zapadajace przez dziwne niedbalstwo czy senno's'c. Zaczalem szuka'c sklepu optyka, o kt'orym wspomnial ojciec. M'owil mi o tym, jako czym's mi znanym, odwolywal sie jakby do mojej znajomo'sci lokalnych stosunk'ow. Czy nie wiedzial, ze bylem tu pierwszy raz? Bez watpienia platalo mu sie w glowie. Ale czeg'oz mozna bylo oczekiwa'c od ojca na wp'ol tylko rzeczywistego, zyjacego zyciem tak warunkowym, relatywnym, ograniczonym tylu zastrzezeniami! Trudno zatai'c, ze trzeba bylo duzo dobrej woli, azeby przyzna'c mu pewien rodzaj egzystencji. Byl to godny politowania surogat zycia zawisly od powszechnej poblazliwo'sci, od tego
Ucieszylem sie, ujrzawszy okno wystawowe cukierni zapelnione babkami i tortami. M'oj apetyt odzyl. Otworzylem szklane drzwi z tablica «lody» i wszedlem do ciemnego lokalu. Pachnialo tam kawa i wanilia. Z glebi sklepu wyszla panienka z twarza zamazana zmierzchem i przyjela zam'owienie. Nareszcie po tak dlugim czasie moglem raz posili'c sie do syta 'swietnymi paczkami, kt'ore maczalem w kawie. W ciemno'sci, obta'nczony wirujacymi arabeskami zmierzchu, pochlanialem wciaz nowe ciastka, czujac, jak wirowanie ciemno'sci wciska sie pod powieki, opanowuje cichaczem me wnetrze swym cieplym pulsowaniem, milionowym rojowiskiem delikatnych dotknie'c. Wreszcie juz tylko prostokat okna 'swiecil szara plama w zupelnej ciemno'sci. Nadaremnie stukalem lyzeczka w plyte stolu. Nikt nie zjawial sie, aby przyja'c nalezyto's'c za posilek. Zostawilem monete srebrna na stole i wyszedlem na ulice. W ksiegarni obok 'swiecilo sie jeszcze. Subiekci zajeci byli sortowaniem ksiazek. Zapytalem o sklep ojca. To wla'snie drugi lokal obok nas — obja'snili mnie. Usluzny chlopak podbiegl nawet do drzwi, azeby mi pokaza'c. Portal byl szklany, okno wystawowe jeszcze niegotowe, zasloniete szarym papierem. Juz ode drzwi zauwazylem ze zdziwieniem, ze sklep byl pelny kupujacych. M'oj ojciec stal za lada i sumowal, 'sliniac wciaz ol'owek, pozycje dlugiego rachunku. Pan, dla kt'orego przygotowywano ten rachunek, pochylony nad lada posuwal palcem wskazujacym za kazda dodana cyfra, liczac p'olglosem. Reszta go'sci przygladala sie w milczeniu. M'oj ojciec rzucil na mnie spojrzenie znad okular'ow i rzekl przytrzymujac pozycje, na kt'orej sie zatrzymal: — Jest tu jaki's list dla ciebie, lezy na biurku miedzy papierami — i zn'ow pograzyl sie w liczeniu. Subiekci tymczasem odkladali kupione towary. Zawijali je w papier, obwiazywali sznurkami. Regaly byly tylko cze'sciowo wypelnione suknem. Wieksza cze's'c byla jeszcze pusta.
— Dlaczego ojciec nie siada sobie? — zapytalem cicho, wszedlszy za lade. — Wcale ojciec nie uwaza na siebie, bedac tak chorym. — Podni'osl wzbraniajaco dlo'n, jak gdyby oddalal moje perswazje, i nie przestawal rachowa'c. Mial wyglad bardzo mizerny. Lezalo jak na dloni, ze tylko sztuczne podniecenie, goraczkowa czynno's'c podtrzymuje jego sily, oddala jeszcze chwile zupelnego zalamania.
Poszukalem na biurku. Byl to raczej pakiet niz list. Przed kilkoma dniami pisalem do ksiegarni w sprawie pewnej ksiazki pornograficznej i oto posylano mi ja tu, juz znaleziono m'oj adres, a raczej adres ojca, kt'ory zaledwie otworzyl sobie sklep bez szyldu i firmy. W istocie zdumiewajaca organizacja wywiadu, godna podziwu sprawno's'c ekspedycji! I ten niezwykly po'spiech!
— Mozesz sobie przeczyta'c z tylu w kontuarze — rzekl ojciec, posylajac mi niezadowolone spojrzenie — widzisz sam, ze tu nie ma miejsca.
Kontuar za sklepem byl jeszcze pusty. Przez szklane drzwi wpadalo tam nieco 'swiatla ze sklepu. Na 'scianach wisialy palta subiekt'ow. Otworzylem list i zaczalem czyta'c w slabym 'swietle ode drzwi.
Donoszono mi, ze ksiazki zadanej nie bylo niestety na skladzie. Wszczeto poszukiwania za nia, ale nie uprzedzajac wyniku, pozwala sobie firma przesla'c mi tymczasem nieobowiazujaco pewien artykul, dla kt'orego przewidywano moje niewatpliwe zainteresowanie. Nastepowal teraz zawily opis skladanego refraktora astronomicznego, o wielkiej sile 'swietlnej i r'ozlicznych zaletach. Zaciekawiony, wydobylem z koperty ten instrument zrobiony z czarnej ceraty, lub sztywnego pl'otna zlozonego w plaska harmonijke. Mialem zawsze slabo's'c do teleskop'ow. Zaczalem rozklada'c wielokrotnie zlozony plaszcz instrumentu. Usztywniony cienkimi precikami rozbudowywal mi sie pod rekami ogromny miech dalekowidza, wyciagajacy na dlugo's'c calego pokoju swa pusta bude, labirynt czarnych kom'or, dlugi kompleks ciemni optycznych wsunietych w siebie do polowy. Bylo to co's na ksztalt dlugiego auta z lakowego pl'otna, jaki's rekwizyt teatralny imitujacy w lekkim materiale papieru i sztywnego drelichu masywno's'c rzeczywisto'sci. Spojrzalem w czarny lejek okularu i ujrzalem w glebi zaledwie majaczace zarysy podw'orzowej fasady Sanatorium. Zaciekawiony, wsunalem sie glebiej w tylna komore aparatu. 'Sledzilem teraz w polu widzenia lunety pokoj'owke idaca p'olciemnym korytarzem Sanatorium z taca w reku. Odwr'ocila sie i u'smiechnela. — Czy ona mnie widzi? — pomy'slalem sobie. Nieodparta senno's'c przyslaniala mi mgla oczy. Siedzialem wla'sciwie w tylnej komorze lunety jakby w limuzynie wozu. Lekkie poruszenie d'zwigni i oto aparat zaczal szele'sci'c lopotem papierowego motyla i uczulem, ze porusza sie wraz ze mna i skreca ku drzwiom.
Jak wielka czarna gasienica wyjechala luneta do o'swietlonego sklepu — wieloczlonkowy kadlub, ogromny papierowy karakon z imitacja dw'och latar'n na przedzie. Kupujacy stloczyli sie, cofajac przed tym 'slepym smokiem papierowym, subiekci otworzyli szeroko drzwi na ulice i wyjechalem powoli tym papierowym autem, w'sr'od szpaleru go'sci odprowadzajacych zgorszonym spojrzeniem ten w istocie skandaliczny wyjazd.
Tak zyje sie w tym mie'scie i czas uplywa. Wieksza cze's'c dnia przesypia sie, i to nie tylko w l'ozku. Nie, nie jest sie zbyt wybrednym na tym punkcie. W kazdym miejscu i o kazdej porze dnia got'ow jest czlowiek ucia'c sobie tutaj smaczna drzemke. Z glowa oparta o stolik restauracji, w dorozce, a nawet na stojaczke po drodze, w sieni jakiego's domu, do kt'orego wpada sie na chwile, azeby ulec na moment nieodpartej potrzebie snu.
Budzac sie, zamroczeni jeszcze i chwiejni, ciagniemy dalej przerwana rozmowe, kontynuujemy uciazliwa droge, toczymy naprz'od zawila sprawe bez poczatku i ko'nca. Skutkiem tego gubia sie kedy's po drodze mimochodem cale interwaly czasu, tracimy kontrole nad ciaglo'scia dnia i w ko'ncu przestajemy na nia nalega'c, rezygnujemy bez zalu ze szkieletu nieprzerwanej chronologii, do kt'orej bacznego nadzorowania przywykli'smy ongi's z nalogu i z troskliwej dyscypliny codziennej. Dawno po'swiecili'smy te nieustanna gotowo's'c do zlozenia rachunku z przebytego czasu, te skrupulatno's'c w wyliczaniu sie co do grosza z zuzytych godzin — dume i ambicje naszej ekonomiki. Z tych kardynalnych cn'ot, w kt'orych nie znali'smy ongi's wahania ani uchybienia — kapitulowali'smy dawno.
Pare przyklad'ow niechaj posluzy za ilustracje tego stanu rzeczy. O jakiej's porze dnia czy nocy — ledwo widoczna niuansa nieba odr'oznia te pory — budze sie przy balustradzie mostku prowadzacego do Sanatorium. Jest zmierzch. Musialem, zmorzony senno'scia, dlugo bezwiednie wedrowa'c po mie'scie, nim dowloklem sie, 'smiertelnie zmeczony, do tego mostku. Nie moge powiedzie'c, czy w drodze tej towarzyszyl mi caly czas Dr Gotard, kt'ory stoi teraz przede mna, ko'nczac jaki's dlugi wyw'od wyprowadzaniem ostatecznych wniosk'ow. Porwany wlasna wymowa, bierze mnie nawet pod ramie i pociaga za soba. Ide z nim i nim jeszcze przekroczyli'smy dudniace deski mostku, juz 'spie na nowo. Przez zamkniete powieki widze niejasno wnikliwa gestykulacje Doktora, u'smiech w glebi jego czarnej brody i staram sie na darmo poja'c ten kapitalny chwyt logiczny, ten ostateczny atut, kt'orym na szczycie swej argumentacji, nieruchomiejac z rozlozonymi rekami, triumfuje. Nie wiem jak dlugo jeszcze idziemy tak obok siebie pograzeni w rozmowie pelnej nieporozumie'n, gdy w pewnej chwili ocykam sie zupelnie, Doktora Gotarda juz nie ma, jest calkiem ciemno, ale to tylko dlatego, ze trzymam oczy zamkniete. Otwieram je i jestem w l'ozku, w moim pokoju, do kt'orego nie wiem jakim dostalem sie sposobem.